wtorek, 4 lutego 2014

Gabinet osobliwości

Jerzy Kosiński swoimi „Krokami” zabiera nas w świat przepełniony erotyzmem i śmiercią. Pozornie wpadamy tam tylko w gości, aby przez dwieście stron pozwiedzać, zajrzeć do gabinetu ludzkich osobliwości, w którym historie drastyczne łączą się z chorobliwą fascynacją. Za narratorem idziemy przez wieś, zaglądamy do stodoły z gwałconą przez mieszkających w okolicy mężczyzn, niepełnosprawną umysłowo kobietą; bierzemy udział w wyścigach samochodowych, podczas których przytrzaśnięte drzwi auta odcinają przypadkowej osobie głowę; zastanawiamy się, dlaczego mężczyzna, żyjący w udanym związku, poszukuje spełnienia u prostytutek…

wydanie z 1989 (PIW)
Książka Kosińskiego to powolny spacer, ale spacer pozbawiony ciągłości fabularnej. To zbiór spojrzeń na świat, na jego – nie do końca zrozumiałą – stronę. Stronę przepełnioną mrocznymi sekretami, o których mało mówi się nawet w łaknących sensacji telewizyjnych programach. Nie otrzymujemy na końcu żadnych wniosków, nie ma żadnego mądrzenia się. Kosiński zaledwie zaprasza nas do zobaczenia tego, co może zburzyć u wielu czytelników obraz świata, jaki dotychczas zbudowali. Nagromadzenie w takiej ilości tego, co właściwie poza normą, powoduje… obrzydzenie? Może raczej zdziwienie. Buduje świadomość. Niekoniecznie przyjemną.

Wydanie z 1993 (Da Capo)
Mimo fragmentaryczności konstrukcji (kto wie, czy nie dzięki niej?) książka Kosińskiego wciąga, przykuwa do siebie. Każe nam spędzić ze sobą czas tak długo, aż zrobimy ostatni krok, aż przejdziemy przez cały świat. Oczywiście Łatwo zarzucić jej, że z różnorodności świata, wybiera tylko określone elementy. Tylko że właśnie te elementy stanowią jej temat. I zarzut ten przypominałby oskarżanie właściciela sklepu obuwniczego, że u niego tylko buty, a przecież ubierać można także koszulki, spodnie itd.

Ja nie żałuję, że wybrałem się z Jerzym Kosińskim na spacer, że szedłem z nim krok w krok.



Kroki
Autor: Jerzy Kosiński
tłumaczenie: Zofia Uhrynowska-Hanasz
tytuł oryginału: Steps
wydawnictwo: Albatros
data wydania: 2014
liczba stron
208

Poprzednie wydania:

PIW: 1989
Da Capo: 1993

Tekst recenzji ukazał się także na stronie Opętani czytaniem.


czwartek, 11 kwietnia 2013

Piotr Jan Brzeziński, tj. Peter J. Birch nie tylko o swojej płycie


Zdecydowanie nie chcę żeby do końca świata mówiono o mnie Peter – muzyk countrowy – czy coś w tym stylu.

Udzielasz wywiadu przez Internet, który zresztą zostanie opublikowany przy pomocy tego medium. Jaką ono odgrywa rolę dla młodego artysty, młodego pieśniarza?

Muszę przyznać, że w obecnych czasach jest bardzo pomocny, żeby nie powiedzieć – niezbędny. Głównie używam go w celach promocyjnych, bo to najszybszy i zarazem najprostszy środek przekazu. Tak najłatwiej jest trafić do odbiorcy. No i udostępnianie muzyki poprzez rozmaite serwisy takiej jak youtube albo bandcamp są równie przydatne, także jak widać odgrywa on sporą rolę.

Peter J. Birch, fot. Alicja Protasewicz
Peter, Piotrze… skąd pomysł na angielski pseudonim i śpiewanie w języku Shakespeare’a?

Sprawa jest bardzo prosta. Piotr Jan - czyli Peter John, a Birch bo niektórzy mówią też na mnie “Brzoza”, a to taka pochodna od mojego nazwiska Brzeziński. Posługuję się pseudonimem ponieważ śpiewam tylko po angielsku i to wówczas dla mnie jakoś bardziej trzyma się kupy.

W graniu najbardziej lubisz: tworzenie, nagrywanie materiału, występowanie przed publicznością, a może jeszcze inny aspekt? (I oczywiście: dlaczego?)

Każdy z tych procesów jest dla mnie tak samo ważny. Kocham tworzyć, ubóstwiam pracę w studio, no a później możliwość prezentowania tego, co się wypracowało jest równie ekscytująca. Odbiór czasem może sprawić, że postrzegam dany utwór zupełnie inaczej, bądź upewniam się, że się nadaje, że ludziom się podoba. Te elementy składają się na całość, czyli na to moje „muzykowanie”.

Na Twoim debiutanckim albumie recenzenci doszukują się – chyba słusznie – korzeni w country, skąd taka inspiracja?

Gdy zacząłem poznawać, odkrywać ten rodzaj muzyki, wrażliwości, to po pewnym czasie totalnie się zakochałem. I z każdym kolejnym albumem, artystą czy też nawet filmem, zacząłem pojmować tę estetykę i nagle zaczęły się pojawiać utwory bardziej w takim klimacie,
aczkolwiek nie chcę się zamykać na poszczególne nurty, gdyż tak naprawdę kręci mnie przynajmniej kilka i staram się zawrzeć w mojej muzyce to, co z nich najlepsze. Gdzieś zachować dany klimat, ale zinterpretować go oczywiście po swojemu, po „Peterowemu”.

Po raz pierwszy można powiedzieć, że byłeś sam panem sytuacji, album „When The Sun’s Risin’ Over The Town” to Twój pierwszy solowy projekt – jakie uczucia towarzyszyły Ci przy jego realizacji?

Naprawdę różne i mieszane. Tego było tyle, że nie starczy miejsca, a sam już wielu aspektów na pewno nie pamiętam (śmiech). Nie mogę powiedzieć, że proces nagrań przebiegał gładko, czym też ciągle byłem podekscytowany. Bywały trudne momenty, zwątpienie. Jeśli chodzi o nagrania bardzo skupiam się na szczegółach, a poprzez to że zaproszeni byli również goście, praca rozciągnęła się w czasie, a co za tym idzie mnie dopadały jakieś tam wątpliwości: „A może ten utwór wyleci z setlisty?”, „A może tu bez gitary, albo coś inaczej?”. Jednak to chyba normalna sprawa. Suma sumarum jestem zadowolony z tego, jaki kształt nabrała ta płyta, ale to nie jest tylko moja zasługa. Na to złożyła się cierpliwość, czas i praca kilku osób i jestem im za to bardzo wdzięczny.

Udało się także wprowadzić kilku gości. Jaki był ich wkład w końcowy efekt?

Bez nich ta płyta była by taka sucha, mniej barwna. Oni po prostu przyszli na mój szkic i zaczęli go kolorować. Część rzeczy sugerowałem sam, ale nie chciałem też decydować o wszystkim, dlatego dałem im w większości wolną rękę, bo to daje powiew świeżości, inne spojrzenie, a też takiego chciałem. Gdyby tak wszystko zależało ode mnie, to byłoby nudno (śmiech).

Piotrze, co grasz tak sam, jak i z Turnip Farm już wiemy, czego jednak lubisz słuchać, może co czytać? Jakie oglądać filmy?

Słucham ostatnio dość rozmaitej muzyki. Pojawiły się rzeczy elektroniczne, popowe, albo nawet klimaty hip-hopowe. Oczywiście nadal jestem wierny swoim idolom, ale zacząłem zauważać, że można czerpać tak naprawdę ze wszystkiego i w każdym nurcie człowiek znajdzie coś dla siebie. Jeśli chodzi o czytanie, to ostatnio była to biografia Shaquille’a O’Neal’a. Bardzo lubię biografie, więc zazwyczaj sięgam po jakieś muzyczne pozycje, ale z racji tego iż jestem też fanem koszykówki, to jak najbardziej musiałem poznać lepiej historię Shaq’a (śmiech).

Czy dalsze plany artystyczne będą stąpaniem po wyznaczonym debiutem trakcie, czy poszukasz nowych inspiracji? Może już zresztą masz jakieś plany?

Zdecydowanie nie chcę żeby do końca świata mówiono o mnie Peter – muzyk countrowy – czy coś w tym stylu. W zasadzie chciałbym też nagrywać takie płyty, ale pojawiają ostatnio numery zupełnie inne od poprzednich, gdzieś bardziej odległe od tego, co robiłem dotychczas. Dlatego uważam, że byłoby grzechem pozostanie tylko w tym jednym nurcie i olanie nowych numerów, które powstają w różnym klimacie. Stąd mętlik w głowie, ponieważ mam już sporo nowego materiału i obecnie analizuję, w jakim kierunku podążyć, a z drugiej strony myślę, żeby postawić na różnorodność i na jednej płycie niech pojawi się country’owy numer z harmonijką, a jednocześnie jakaś impresja z dozą elektroniki lub smyczków. Mam co robić i nad tą aranżacją w najbliższym czasie będę się skupiał.

A może zaczniesz nagrywać covery znanych kapel?

(śmiech) Mam w swoim repertuarze kilka coverów i był nawet kiedyś pomysł, żeby z moim kolegą Marcinem Loksiem zrobić taki projekt na dwie gitary akustyczne, gdzie gralibyśmy znane covery popowe tylko w wersji minimalistycznej. Tyle, że teraz nie ma na to za bardzo czasu, ale mi te pomysły zawsze gdzieś tam w głowie tkwią, więc jeśli nie teraz, to może kiedyś coś takiego jednorazowo popełnimy.

Dzięki za rozmowę.

wtorek, 26 lutego 2013

„Sugar Man” - recenzja filmu



Dokument, jakiego nie widziałem. Urzekająco opowiedziana historia. Nie tylko o muzyce.

Nieufnie podchodzę do oglądania dokumentów. Dostaję jako widz miazgę rodem z popularnonaukowych telewizji, w których trwający bez mała godzinę program daje niewiele wiedzy ubranej w efektowne powtarzanie tego samego – jakby uzyskali wizualizację zaciętej płyty gramofonowej. Zdarza się, że zostaję zmuszony do obserwacji reportażu pozbawionego jakichkolwiek ambicji artystycznych, a będącym raczej nagrywaniem wszystkiego, co wpadnie w oko kamery.

Mile więc byłem zaskakiwany, gdy pochłaniałem kolejne minuty „Sugar Mana”. Pewnie duży udział miała w sukcesie filmu muzyka, ale równie interesująca okazuje się historia artysty, który ją tworzył. Artysty, który w całych Stanach Zjednoczonych sprzedał aż… sześć egzemplarzy swojej płyty, aż wreszcie o nim zapomniano.

Tymczasem w RPA odnosił oszałamiające sukcesy, tylko o nich nie wiedział. Co więcej, jego niezliczona rzesza fanów również niewiele wiedziała o swoim idolu. A gdzie niewiedza, tam i plotka. Kim jest ów Rodriguez podpisany na okładce? Co się z nim dzieje obecnie? Wyszukane mity o śmierci nie wystarczają wszystkim. „Sugar Man” to właśnie opowieść o poszukiwaniach muzyka, który w RPA – choć nikt nie miał zielonego pojęcia kto on zacz – paradoksalnie odniósł większy sukces niż Elvis Presley czy Rolling Stones.

Twórcy filmu wiedzą, że nie wystarczy mieć dobrą historię. Trzeba ją jeszcze dobrze ubrać w ruchome obrazki. Czynią to wyśmienicie. W wysmakowany sposób pozwalają sobie na wmontowywanie piosenek z repertuaru Rodrigueza, dbając, aby stawały się równocześnie komentarzem do danego fragmentu opowieści. Potrafią także na różne sposoby prowadzić kamerę, co czyni film przemyślanym pod względem formy i niebanalnym wizualnie.

Na największe uznanie zasługuje jednak nakręcenie filmu dokumentalnego w taki sposób, że posiada sporą dozę dramaturgii. Oglądanie „Sugar Mana” może łatwo popsuć przeczytanie nieprzemyślanej recenzji. Takiej, w której dziennikarz uzna, że skoro obejrzał dokument, to może Wam opowiedzieć o zakończeniu (patrz. „Film”, luty 2013). Poznajcie je lepiej sami. Ja również muszę się powstrzymywać, aby go nie zdradzić, ale wówczas zepsułbym sporą część z magii kina, jaka została zaserwowana w filmie Malika Bendjelloul.

Polecam.


Michał Domagalski

Sugar Man
reż. Malik Bendjelloul
Szwecja, Wielka Brytania
2012
86 min.

Film obejrzałem w poznańskim Kinie Muza.

niedziela, 17 lutego 2013

Nie tylko o znaczeniu słowa „lodziarka”

„Lejdis & Dżentelmenels” to album wyjątkowy. Romantycznie. Ale nie zabraknie także lekkich obyczajów. 


Nazwa zespołu jest adekwatna do tego, co znajdziemy na krążku. Nawet jeżeli chodzi o samą muzykę. Z niesłabnącą nutą ironii Romantycy Lekkich Obyczajów odśpiewali jedenaście kawałków z wódką, seksem i miłością w tle.

Oczywiście nie pobrzmiewa na Lejdis & Dżentelmenels romantyzm w popkulturowym bardzo kiczowato sentymentalnym wydaniu. Pod rewelacyjnym płaszczykiem ironicznych uśmiechów i przebieranek schowały się na tej płycie ciekawe opowieści – np. o małej wsi, na której nadal czas płynie inaczej (Moja wieś– oraz mocne wrażenia – od silnego kaca połączonego z poszukiwaniem kandydatki na żonę (Kac) po niemożność odnalezienia miejsca dla swojego postrzelonego serca (jedna z 5 perspektyw).

Rekwizyty też mało sentymentalne. Zamiast wina, raczej wóda i browar. Romantyzm ten bardzo realistyczny, nawet jeżeli pełen widów alkoholowych i tęsknoty jak w Balkonowej piosence. Na wiosce lipa, bo nie ma z kim spacerować, z kim jeździć rowerem (no dobra samochodem). Proste życzenia. Wobec nie możności ich zrealizowania trzeba spotkać się z podłogą.
 
Panowie oczywiście nie pozwalają sobie na zabicie całości dołowaniem nastroju, chociaż trzeba im przyznać, że potrafią stworzyć piosenki o mrocznym wydźwięku. Melancholia z wyższych sfer wypływa z dźwięków balladycznego Poznajmy się. Przy okazji pojawia się kilka mocnych fraz (Mamy podobne myśli, lecz w słowach brak potwierdzenia/ Bo co z tego, że intelekt jest jak cela ciasnego więzienia lub – naprawdę rewelacyjne zamknięcie pewnej prawdy o stosunkach międzyludzkich w słowa – Czy nie wystarcza Ci, że jestem niebezpiecznie perfekcyjny/ Jak nie znajdziesz we mnie boga pewnie będę znowu wszystkiemu winny).

Jednocześnie Romantycy Lekkich Obyczajów uśmiechają się do nas. Jakkolwiek by nie interpretować sobie Lodziarki, to na pewno pierwsze odsłuchanie bawi. Pan w dresach, który pragnie z lodziarką (z dworca PKS) jebnąć na nartach, ale teraz musi biec po bilet jak bystry pies Lessie. Uparcie marzy o tym, aby główna bohaterka zrobiła mu – no oczywiście – loda. To w końcu jej zawód. Uroku poszczególnych linijek nie będę zdradzał.

Zresztą myślę, że warto całe Lejdis &Dżentelmenels odkrywać samodzielnie. Te gitary (dominujący instrument) – od swojskich ocierających się od discopolowy folklor po smutne zawodzenie. Oraz teksty. Ironiczne. Refleksyjne. Wesołe. Choć bywa, że pełne goryczy. Polecam to odkrywanie wszystkich smaczków. Płyta warta niejednokrotnego odsłuchania.



© Michał Domagalski



 
Wykonawca: Romantycy Lekkich Obyczajów
Tytuł: Lejdis & Dżentelmenels
Wydawca: S.P. Records
Data premiery: 2012-09-28
Nośnik: CD
Ilość nośników: 1

Recenzja pierwotnie ukazała się pierwotnie na portalu Wywrota.

sobota, 16 lutego 2013

Slam w Krakowie

Gdzie: Magazyn Kultury, ul. Józefa 17 (Kolanko No 6) Kraków
Kiedy: 22.02.2013 piątek
O której: 21.00
Za ile: 5 zł (na nagrodę dla zwycięzcy)