czwartek, 31 stycznia 2013

Woody Allen „Czysta anarchia” czy absurd istnienia? (recenzja)

Czytanie Allena przypomina słuchanie wielopoziomowego dowcipu z puentą, która ujawnia się dopiero po pewnym czasie. A może raczej: czytanie Allena przypomina czytanie Allena? Czy gdzieś absurd, popkultura, religia, seks, naiwność i makabryczna nieudolność przenikają się jak w (wybranych) dziełach tego twórcy? - lepiej idzie to tylko Vonnegutowi. 
 

Osiemnaście opowiadań przetłumaczonych na polski przez Wojsława Brydaka to próbka możliwości, jakie posiada Woody Allen. Przede wszystkim możemy się pośmiać. Z jedynych w swoim rodzaju stwierdzeń, chociażby takich jak: na promocji kupiłem z haka ciuch na trzy guziki i wolny od postmodernizmu, jeśli pominąć fakt, że się kudli. lub dłuższych zabaw typu: Tabloidy piszą, że to seryjny morderca. Recz jasna seryjni mordercy protestują, że to dyskryminacja, bo jeśli się trafią trzy jednakowo zabite ofiary, to zawsze się zaczyna od oskarżenia seryjnych morderców.
 

Obie cytowane frazy po prostu nas śmieszą, ale jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że ostrze dowcipu potrafi celnie trafić. Przy pierwszym w świat mody, która zmierza od dłuższego czasu w – powiedzmy, my laicy – dziwną stronę. Warto dodać, że słowa zaczerpnąłem z opowiadania o marynarkach wyposażanych w dodatkowe funkcje: stały zapach, nieplamienie się, instalacje z wodą do picie itd. Drugi cytat dotyka – chcąc, nie chcąc – nadmiernego i bezpodstawnego zjawiska społecznego. Co rusz protest wznoszą różne grupy.
Podobnie sprawa się ma, gdy przyjrzymy się przedstawianym sytuacjom.


Przesłuchanie Myszki Miki w sprawie kontrowersyjnej odprawy prezesa The Walt Disney Company, porwanie dublera reflektorowego zamiast prawdziwego gwiazdora, pisanie modlitw na sprzedaż w Internecie to tylko niektóre z mistrzowskich pomysłów Allena. Czasami inspiracje dawało życie, a konkretniej artykuły z „New York Timesa”. Jednak dopiero literacka forma na nich zbudowana nadawała im jednoznacznie ironicznego szlifu.


Wspomniane artykuły są zresztą przez Allena cytowane, jakby chciał nam powiedzieć, że rzeczywistość sama w sobie jest absurdalna, że wystarczy jej się dobrze przyjrzeć, aby w pozornym porządku dostrzec czystą anarchię.

 
Wiele z opisywanych przez Allena obsesji dzisiejszego społeczeństwa oczywiście zostaje wyolbrzymiona, ale może właśnie poddanie ich hiperbolizacji pozwoli je lepiej zauważyć (z nieukrywaną czytelniczą satysfakcją muszę stwierdzić, że mnie ten sposób uwodzi). Podobne odczucia możemy mieć, gdy czytamy Odmowę – jedno z opowiadań z omawianego zbioru. Opowieść o tym, że ojcu przejmującym się tym, że najlepsze przedszkole na Manhattanie nie przyjmie jego syna wydaje się sporą przesadą, jeśli spojrzeć na nie z punktu widzenia literatury realistycznej. Gdy dodamy, że owe wydarzenie komentuje większość ludzi wokoło – nawet koledzy z pracy – i – jak wszyscy twierdzą – może ono mieć katastrofalny wpływ na całe późniejsze życie trzyletniego Mischy, to...

Gdy jednak przeczytamy doniesienia z gazet dotyczące walki, którą toczą rodzice nawet w Polsce, o miejsce w różnych placówkach, to cała przesada znika, a czysta fantazja staje się zaledwie delikatną hiperbolą.


Oczywiście Allen rozbawia nas częstokroć czystym absurdem i totalną anarchią. Bywa, że dosłownie traktuje pewne stwierdzenia lub teorie: Obudziłem się w piątek, a ponieważ świat się rozszerza, znalezienie szlafroka zajęło mi więcej czasu niż zwykle. Mieszają się narratorom w Czystej anarchii języki; naukowy z potocznym, fachowy z literackim. Czasami nic nie potrafią zrozumieć, ale mimo wszystko są zapatrzonymi w siebie nieudacznikami jakich pełno spotykamy na każdym kroku. Zresztą zdarzają się nawet zderzenia dwóch nieudaczników, jak podczas pełnej chamstwa wymiany listów między ojcem młodego reżysera a prowadzącym szkółkę filmową, w której to ponoć ów wunderkind wpadł na genialny pomysł.




To, co w Czystej anarchii równie powalające, to stwarzanie mistrzowskich charakterystyk ludzi poprzez kilka zaledwie linijek. Czasami wystarcza jedno zdanie: Biggs był to utuczony budyń z fryzurą, w którą można się zaopatrzyć tylko przez infolinię: 1-800-Peruki-Tupety. 
Allen nie ucieka również od pytań filozoficznych, ale traktuje je jako integralną część naszego życia, nie zaś – co dość częste w naszej kulturze – oderwane od zajęć codziennych dumania. Odnaleziona Księga dietetyczna Fryderyka Nietzschego (opowiadanie Tako jadał Zaratustra) udowadnia, że filozof też człowiek.

 
Nie musimy oczywiście rozwarstwiać każdego dowcipu słownego, każdej przedstawionej sytuacji, każdego pomysłu. Trudno to również zrobić w króciutkiej recenzji. Wystarczy, że się zaśmiejemy. W końcu czyta się ów zbiór opowiadań z niesamowitą przyjemnością. Zaś decyzję o tym, czy czysta anarchia nas otacza, czy jest tylko zjawiskiem zamkniętym w dziele literackim, każdy czytelnik musi podjąć sam. 
 
 
© Michał Domagalski
 
 
Woody Allen, Czysta anarchia
Przekład: Wojsław Brydak
Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2008.
Liczba stron: 184.

Artykuł ukazał się także na Wywrota.pl

Poezja z ciągle 'tego świata' - Stanisława Barańczaka 'Wiersze zebrane"

Kwestionowanie przydatności omawianej książki osobom zainteresowanym poezją, czytelnikom, którzy dotychczas musieli kompletować wiersze tego poety kserując je z różnych antologii i podręczników, wyda się co najmniej bezpodstawne.
O ile wybory wierszy, szczególnie te wydane na dobrym jakościowo papierze, uatrakcyjnione kolorowymi, twardymi oprawami, posiadają często znamiona płyt muzycznych kategorii greatest hits (szlachetnym wyjątkiem będą tu zasłużone BN'ki), o tyle poezje zebrane, zmierzając w stronę naukowości, nie oczekują raczej owacji na stojąco. Wydawałoby się więc, że w tym drugim przypadku wystarczy odnieść się do naukowej wartości owego zebrania tekstów, do uzasadnienia ponownego ukazania się rozproszonych dotychczas utworów. Takie spojrzenie zubożyłoby jednak znaczenie omawianych książek, a co gorsza szkodliwie wpłynęłoby na ich poetyckość. Jest przecież wiele innych pytań, które gnieżdżą się w tych bardziej, jak i tych mniej, wprawionych czytelniczych głowach.

Podobne problemy funduje nam obcowanie z Wierszami zebranymi Stanisława Barańczaka. Kwestionowanie przydatności omawianej książki osobom zainteresowanym poezją, czytelnikom, którzy dotychczas musieli kompletować wiersze tego poety kserując je z różnych antologii i podręczników, wyda się co najmniej bezpodstawne. Nie każdy miał sposobność zakupić pojedyncze tomiki Barańczaka, więc zbiór ten, którego przejrzystość jest niewątpliwą zaletą, dla wielu będzie pierwszą okazją do całościowej analizy takich pozycji jak Korekta twarzy czy Jednym tchem.

Zatrzymajmy się na chwilę przy wspomnianej przejrzystości. Można by powiedzieć - tudzież napisać -, że to cecha wpisana w to konkretne wydanie od białości stron, poprzez wybór czcionki, układ tekstów i tomików, a skończywszy na niezbędnej notce redakcyjnej. Prawie idealnie przejrzysty, by nie rzec przezroczysty, gdyż to niebezpieczny przymiotnik przy omawianiu poezji. Prawie zaś nie robi tu wielkiej różnicy, a raczej ułatwia mi nie popadanie w bałwochwalstwo, w bezkrytyczne poklepywanie wydawców po plecach. Z jednej strony prawie daje mi niezbędny recenzencki dystans, zaś z drugiej pozwala się co nieco doczepić do szczegółów.

Myślę tutaj o dwu tekstach zamieszczonych w aneksie, a właściwie o drugim tekście, bo o ile pierwszy (Parę przypuszczeń na temat poezji współczesnej) pierwotnie otwierał, a więc był integralną częścią, Jednym tchem - i to uzasadnia jego zaistnienie w Wierszach zebranych -, o tyle drugi (Tablica z Macondo), chociaż niewątpliwie interesujący, pochodzi ze zbioru esejów. Redaktorzy nie podają powodów wyboru akurat tego tekstu, nie wyjaśniają, czemu został on włączony - w specyficzny sposób - w poczet wierszy. Po kilku przeczytanych zdaniach, zmieniając się z szukam-dziury-w-całym w czytelnika, porzucam jednak te wątpliwości. Rozważania na temat związku tablic rejestracyjnych z sonetami i poezją w ogóle, pogłębione cytatem - oraz dywagacjami wokół niego - ze Stu lat samotności, napisane są z taką lekkością i dowcipem, że szybko zacząłem być wdzięczny redaktorom za umieszczenie Tablicy z Macondo w Wierszach zebranych

Można by jeszcze chwalić to konkretne wydawnictwo za spis pierwszych wydań pojedynczych tomów poezji Stanisława Barańczaka, można by pisać, że to 55. tom Biblioteki Poetyckiej Wydawnictwa a5, można by...
 
Ale wszystko to spychałoby na dalszy plan najważniejszą wątpliwość: czy poezja zebrana w tej książce wytrzymała próbę czasu, czy też służy tylko za relikt, wykopalisko mówiące nam o zamierzchłej epoce? Pewnie w ostatecznym rozrachunku każdy sam będzie udzielał odpowiedzi na tak postawione pytanie, ja zaś tylko wyjaśnię dlaczego uważam, że to poezja wciąż warta tego, żeby właśnie jako poezję ją traktować.

Niewątpliwie istnieją wśród wierszy Stanisława Barańczaka teksty (np. Trzy spojrzenia przez ramię, Co dziś rzucili), które tkwią w jakimś wtedy (a może raczej: wtedy tkwiły w jakimś teraz). Nie będzie ryzykownym stwierdzenie, że prawie każdy utwór - ba! całe tomiki! - autora Chirurgicznej precyzji można interpretować w kontekście określonej epoki, czasu w jakim powstawał. Gdy jednak spróbujemy pójść inną drogą, drogą światów w tej poezji stwarzanych, a nie tylko opisywanych, wówczas okaże się, że to wcale nie światy przezroczyste, ale takie, w których trzeba się zatrzymać, rozejrzeć, a wtedy odnajdziemy w grząskim gruncie rzeczy rozważania o problemach człowieka w ogóle.

A w tym przypadku, poezji Stanisława Barańczaka, w grząskim gruncie słów. Właśnie w jego poezji odczuwa się, że jej tworzywem jest słowo, słowo zależne od sąsiadujących słów, od, niesionego ze sobą - również literackiego - bagażu znaczeń, a także od formy, w jaką zostały z bardzo szczegółową wirtuozerią wtłoczone. I to właśnie materia, z jakiej powstają, nadaje tym wierszom rysy poetyckiej uniwersalności czasowej. Ja przynajmniej bawię się świetnie czytając Żeby ci czasem nie zaszkodziło, Widokówkę z tego świata, czy Co jest grane. Wcale nie odwołuję się przy tym do określonej historycznie epoki, a raczej do mojego tu i teraz. Gdy patrzę przez okno bloku z płyty to mam wrażenie, że ciągle:
  
ogłuszeni i ogłupieni doszczętnie, tracimy
głos i głowę, zapominając wciąż na nowo, kto
tu gra, po co i co jest właściwie
grane.
(Co jest grane)


Stanisław Barańczak

Wiersze Zebrane

Kraków 2006, Wydawnictwo a5

wtorek, 29 stycznia 2013

„Nietykalni” - recenzja filmu

Uśmiech i lekkość. Zderzenie dwóch światów dało świetną komedię. Nadszedł czas „Nietykalnych” na DVD.

Właściwie różni ich wszystko. Od pochodzenia, koloru skóry. Przez stan majątkowy, sprawność fizyczną. Na znajomości kultury i postrzeganiu świata kończąc. Są dla siebie opozycją, drugą stroną, ale jednocześnie, stając sobie na drodze, dostrzegają nowy wymiar życia. Zaś widzowie dostają to, co najbardziej urzekające w zderzeniu kulturowym – przednią rozrywkę w wyszukanej formie.
W świecie sparaliżowanego na skutek wypadku milionera, Phillipe, pojawia się przypadkowo młody mężczyzna, Driss, pochodzący z nizin społecznych, na swym koncie posiadający nawet wyrok. W życiu raczej spotykał się z biednymi, ale pełnosprawnymi ludźmi, więc wobec swojego przyszłego pracodawcy nie potrafi odczuwać współczucia. I to jest właśnie jego największy atut. Phillipe zdaje się już zniechęcony opiekunami nadskakującymi mu i ciągle przypominający o stanie, w jakim się znalazł. Z Drissem nie grozi mu izolacja. Wręcz przeciwnie. Życie Phillipe nabierze rumieńców. Nowe doświadczenie nauczy go inaczej spoglądać na świat i czerpać z niego radość.

Zresztą on także będzie miał wpływ na Drissa, który nie tylko zasmakuje bogactwa swego pracodawcy, ale otrze się o wyższą kulturę. Przyjrzy się drogim obrazom, posłucha muzyki klasycznej. Może jej nie będzie do końca rozumiał, ale przynajmniej zamiast nadętej miny bywalców salonów zaproponuje orzeźwiający powiew. Szczery śmiech w miejsce kiwania głową. Puści muzykę pop na urodzinach Phillipe, czyniąc je imprezą, likwidując bufonadę.

Film okazuje się potwierdzeniem starej prawdy: Wszyscy równi, każdy inny. Nikt tutaj nie jest ważniejszy. Niczyj świat nie jest światem lepszych wartości. Jeden drugiego może sporo nauczyć. I Phillipe, i Driss będą musieli to zrozumieć, będą musieli wyzbyć się poczucia wyższości. Na początku obaj uważają, że właśnie ich świat, ich życie było bardziej...
Brzmi banalnie? Możliwe. W końcu to lekka komedia. Poza tym, czy już możemy stwierdzić, że ów banał wszyscy zrozumieli?

* * *

Nietykalni to komedia z wyższej półki. Pozwala się śmiać z wszystkiego. Jednocześnie będziemy sami musieli zadać sobie pytanie, gdzie postawimy granicę, za którą będziemy poważni. Może najwyższy czas ją przesunąć? Może właściwie częstokroć po prostu przyjmujemy smutną minę, kiwamy główką, odczuwamy litość i... niewiele nam i zainteresowanym to daje? Czy nie lepiej podać sobie pomocną dłoń tak, aby życie stało się ciekawszym?
Nietykalni to komedia z wyższej półki. Co ostatnio naprawdę okazuje się towarem deficytowym. Komedii co prawda wiele, ale jakby była jedna. Ciągle przychodzi nam się śmiać z tego samego. Nawet jak oglądamy parodię zupełnie innych filmów, to okazuje się, że gagi jakieś bliźniaczo podobne. Nudne, oklepane, wymuszone. Komedie stały się schematyczne. Za to...

Nietykalni to komedia z wyższej półki. Przyjemnie się ją ogląda, ale w mózgu nie pozostawia wyłącznie papki. Siłą tego filmu jest przedstawienie życia, w którym prawdziwy dramat miesza się z chwilami komicznymi. Lub: komiczne chwile przeplatają się prawdziwymi dramatami. Przy okazji oglądamy na ekranie aktorstwo niewymuszone, lekkie, chociaż przy tej pozornej prostocie niezwykle mocne (szczególnie Omar Sy w roli Drissa).
Nietykalni to komedia z wyższej półki. Może nie najwyższej. Może nie odkryjemy tu nowatorstwa, artystycznej przełomowości. Może zabraknie wirtuozerii. Jednak na pewno jest to film, którego nie można przegapić.
Uśmiałem się. Zakończyłem seans zadowolony.

* * *

W trakcie oglądania filmu na DVD pojawia się pytanie, czy film nadal robi na nas to samo wrażenie, jakie wywołał w sali kinowej. Czy mały ekran nie zabije uroku, czy nadal będziemy uwiedzeni? Wszystkiemu przyglądamy się uważniej, dokładniej.

Nietykalni wytrzymują próbę. Nadal bawią i cieszą. A następne odtwarzanie pozwala odkryć kolejne szczegóły. Film do wielokrotnej lektury.


© Michał Domagalski


Tytuł: Nietykalni
Tytuł oryginalny: Intouchables
Reżyser: Nakache Olivier, Toledano Eric
Producent: Gutek Film
Data premiery: 2012-11-08
Język oryginału: francuski
Lektor: tak
Lektor języki: polski
Napisy: polskie
Nośnik: DVD
Liczba nośników: 1
Obsada: Cluzet Francois, Sy Omar

Recenzja ukazała się także na Wywrota.pl

„Wesele w Sorrento” - premiera


GUTEK FILM INFORMUJE: Już w najbliższy piątek  - 1 lutego – na ekrany polskich kin trafi komedia romantyczna „Wesele w Sorrento”. Choć główni bohaterowie, Ida (Trine Dyrholm) i Philip (Pierce Brosnan), długo zmagają się z miłością, którą niespodziewanie zrzucił na nich przekorny los to w końcu przekonają się, że nigdy nie jest za późno na miłość i nowy początek. „Wesele w Sorrento” to film o naszych potrzebach, przyzwyczajeniach, słabościach oraz marzeniach, które nie gasną mimo doskwierającej często prozy życia. O potrzebie miłości, która nie zna granic. „Wesele...”  wyrasta znacznie ponad zwyczajny poziom komedii romantycznej; mądrze, ale przede wszystkim bezpretensjonalnie, z humorem i dystansem, mówi o sprawach najważniejszych.

„Wesele w Sorrento” w reżyserii Susanne Bier („Bracia”, „Tuż po weselu”), laureatki Oscara za „W lepszym świecie”, zadebiutowało na festiwalu w Wenecji, gdzie spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem publiczności. Również krytyka bardzo dobrze przyjęła tę bezpretensjonalną i inteligentną komedię z Piercem Brosnanem w roli głównej. To „Mamma Mia!”, tyle że z dużo lepszym scenariuszem pisał po premierze serwis internetowy Filmnews. Sama reżyserka przyznawała się do inspiracji słynnymi komediami romantycznymi Richarda Curtisa - „Cztery wesela i pogrzeb”, „To właśnie miłość”, czy „Notting Hill”.

„Wesele w Sorrento”, będące największym komercyjnym przebojem w karierze Bier, w trochę przekorny, ale pełen radości sposób opowiada o tym, że na prawdziwą rewolucję w życiu uczuciowym nigdy nie jest za późno. Że miłość i szczęście mogą pojawić się, kiedy już dawno o nich zapomnieliśmy. 

(info za Gutek Film)

niedziela, 27 stycznia 2013

Please The Trees „A Forest Affair” (recenzja)

Na trzeciej płycie Please The Trees ocieramy się o surową tkankę muzyczną. Zresztą nie tylko muzyczną.


Please The Trees, znane polskiemu odbiorcy głównie z licznych koncertów w nadwiślańskim kraju, zwykło wkładać się w dość pojemną rubrykę z dumnie brzmiącym napisem „muzyka alternatywna” i trzeba przyznać, że podróż, w którą zabierają nas na swoim najnowszym albumie czescy artyści, zda się świetnie tutaj odnajdywać. Oczywiście możemy co nieco ukonkretnić, słowo muzyka zastępując poprzez rock. Cóż jednak oznacza w przypadku A Forest Affair, że jest alternatywnie?
Otóż surowo. Przede wszystkim. Taką cechą zaskakuje już okładka (oraz cały digipack) łącząca dziecięce zaangażowanie z powagą dojrzałych rozważań. Proste, a jednocześnie skomplikowane. Niby infantylne, ale skaczące do oczu. Szczególnie postać, która na froncie znajduje się pośród drzew, zaś na tylnej stronie ponad nimi lewituje. Tak to przemyślnie skomponowane, że właściwie nie łatwo nam zdecydować, czy to ta sama osoba, czy dwa elementy jednego/dwóch krajobrazu/ów.

Surowość kroczy za nami także w muzyce. Zaczaiła się głównie w Sleep, drżącym pomiędzy dźwiękowym chaosem oraz melancholijnym zastojem, o kilka muzycznych centymetrów od upadku w rozrzewnienie. Jednak to uczucie zbyt banalne jak na serwowane przez Please The Trees instrumentalne rozchwianie. Bębnienie, strunowe poszukiwanie, przechodzenie prawo – lewo... Zapach alternatywy ulatnia się z każdej sekundy tego ponad sześciominutowego Sleep. Czy nas usypia, czy budzi? Może staje się zaledwie życzeniem? Prośbą o ucieczkę?

W pozostałych utworach też odnajdziemy ślady owej niewygłaskanej rockowej surowości. Nawet w tych pozornie balladowych kompozycjach jak Let The Wind, w których ckliwość jest tylko zmyłką, swoistym błyskiem kiczowatego neonu na trasie. Nie pozwoli się jednak słuchaczowi oddać w spokojne klisze zjawisk muzycznych, bo w tle pobrzmiewa coś jeszcze, wymaga się tutaj wiecznej czujności. To tło, które drzemie w New Heart, to czekający gitarowy niepokój.

Choć w owej surowości nie brak melodyczności i wysmakowania. Tej lekkości ukrytej w rytmie, odkrywanej wraz z zaskoczeniem, które nam towarzyszy, gdy nagle podczas odsłuchiwania – dajmy na to – Nobody No One, orientujemy się, że nasza stopa dołączyła do poczynań zespołu. Przyjemność zwielokrotnia się, gdy dotrzemy do refrenu. Oj, umie Vaclav „SelFbrush” Havelka wyśpiewywać – bądź co bądź – własne teksty. W rzeczonym Nobody No One naprawdę zaskoczy.

Ale ja zatrzymuję się na najbardziej charakternym kawałku, na tym, gdzie prawdziwie mocna tkanka alternatywnego rocka splata się nierozerwalnie z próbą muzycznego uwiedzenia. Powolnym, mrocznym, elektryzującym spokojem przed burzą. Każde uderzenie talerza, zaśpiew struny, dudnienie basu, drżenie wokalu niesie ze sobą ową krańcową energię, która pociąga mnie w muzyce Please The Trees. When You Are Lost – to deszczowe ze wszech miar zagubienie. Dźwiękowe, ale wsparte cierpkim tekstem.

A Forest Affair to album niepolukrowany. Pozbawiony cukierkowatej sztuczności. Okładka zapowiada to, co czeka na słuchacza w środku. Dawkę surowej otwartości z szczyptą lirycznych rozważań, które mogą zaognić ranę, ale od tego w końcu mamy w muzyce alternatywę.
© Michał Domagalski
Please The Trees
A Forest Affair
2012
Starcastic Records/Borówka Music

-----------------------------------------------------------------
Artykuł ukazał się także na Wywrota.pl pod tytułem: Czeska alternatywa po angielsku

sobota, 26 stycznia 2013

Nieczarno-biały świat związków partnerskich.



Naturalny, czyli normalny, świat większości kontra wolność jednostki?

Skłamałbym, gdybym napisał, że przy okazji dyskusji sejmowej po raz pierwszy usłyszałem słowa, że związki  partnerskie osób tej samej płci są nienaturalnie. Skłamałbym, bo wracały one tak w rozmowach prywatnych jak i w dyskusjach publicznych – od internetowych wynurzeń zaczynając. Skłamałbym, gdybym powiedział, że to dla mnie novum. 

Skłamałbym jednak również, gdybym powiedział, że rozumiem, dlaczego takich i pochodnych sformułowań używa się jako argumentu przeciw rzeczonym związkom.

W końcu nienaturalne oznacza niezgodne z naturą. Czyż jednak nie jest tak, że wszystko, co wyróżnia człowieka w świecie, na nienaturalności jest oparte? Od chodzenia w ubraniu, przez prezerwatywy, po instytucję małżeństwa w ogóle (jakkolwiek pojętą). Sama idea człowieczeństwa, kultury zdaje się wychodzić poza naturę. Myślałem, że rozumiemy to wszyscy. Tymczasem…

Oczywiście coraz częściej w mowie potocznej stawia się znak równości pomiędzy wyrazem naturalny i normalny, pozwalając sobie na wyeksponowanie czwartego znaczenia (zgodnie z internetową wersją Słownika języka polskiego PWN - link) słowa. To jednak nie załatwia wcale sprawy, a najwyżej wskazuje na nieumiejętność doprecyzowania myśli przez naszych interlokutorów.

Czym ma być norma? Naprawdę czymś, co większość  uzna za słuszne, właściwe? Coraz więcej oznak w naszym otoczeniu, że wielu ludzi właśnie tak chciałaby rozumieć demokrację.  Czy nie przybliża nas to do proroctwa Georga Orwella z 1984, gdzie właśnie normalność okazała się kwestią statystyki?

Może nikt nie zakłada nam klatek ze szczurami na twarz, ale czuje się dyktat większości. Nawet wtedy, gdy jakość filmu argumentuje się ilością widzów w pierwszy weekend wyświetlania, kiedy mówi mi się – do bólu władczym tonem – że powinienem przeczytać Pięćdziesiąt twarzy Greya, bo powinienem mieć zdanie na temat tej powieści.

(Czy jednak popularność pewnych zjawisk, ich obecność w życiu większości to nie wyłącznie mit? Pewna propaganda medialna, której ulegliśmy? To pytanie do rozwinięcia przy innej okazji.)

A niby dlaczego powinienem mieć zdanie na temat zjawisk popularnych? Co więcej, dobrze byłoby docenić kiepskiej jakości dzieła, chociażby nazywając je dobrą rozrywką. Uciec asekuracyjnie niczym Kartezjusz wstrzymujący wydanie Traktatu o człowieku po tym, jak Galileusz został potępiony w Rzymie. Ulec potrzebie jednorodności.

Wszyscy mamy takie same ambicje, takie same potrzeby, zainteresowania, bawimy się przy tej samej muzyce, zimą jeździmy na nartach, a latem za granicę.

Przypomina mi się (dalszy) znajomy, który powiedział na jednej z okolicznościowych imprez: Puść coś Dżemu, wszyscy lubią Dżem. Otóż nie wszyscy. Szczególnie sztampowe Whisky.

Dyktat większości pożera nas od zawsze. Jednak nie jest zjawiskiem, które powinniśmy chwalić, ale zwalczać. W końcu wartością bezwzględną powinna być wyrozumiałość.

W czym naprawdę może szkodliwe być zalegalizowanie związków opartych o związek inny niż kobieta i mężczyzna? W czym może być szkodliwe życie w związku składającym się z większej ilości osób niż dwie?
Nikt przecież nie nakaże nikomu zmienić orientacji. Nie zachowujmy się jak mieszkańcy miasteczka Pleasantville (z filmu pod takim tytułem), którzy uparcie, wbrew wszystkiemu, chcą żyć w świecie czarno-białym. Co więcej, innych też chcą w tym świecie utrzymać.

Dlaczego nadal tak trudno nam docenić wolność jednostki?

piątek, 25 stycznia 2013

Please The Trees w Polsce

Gwiazdy czeskiej alternatywy przybywają do Polski! Zespół przyjeżdża do naszego kraju na piątą trasę koncertową. Tym razem grupa promować będzie swój nowy, trzeci w dyskografii, album „A Forest Affair”. Płyta została nagrana w USA, a dziennikarze w Europie i za oceanem już piszą, że to najlepsza rzecz, jaką dotychczas Please The Trees stworzyli! Specjalnym gościem trasy będzie Ali Warren, songwriter z Wielkiej Brytanii.




25.01 - piątek - Ostrzeszów - Kawiarnia Baszta (ul. Zamkowa 6)
26.01 - sobota - Złotów - Cafe Magazyn (ul. Wojska Polskiego 16A)
27.01 - niedziela - Gdynia - Desdemona (Abrahama 37)
28.01 - poniedziałek - Poznań - Meskalina (Stary Rynek 6, obok Arsenału)
29.01 - wtorek - Wrocław - Szajba (ul. Św. Antoniego 2-4)
30.01 - środa - Kraków - Żaczek (al. 3 Maja 5) + Duch
31.01 - czwartek - Warszawa - Kosmos Kosmos (ul. Koszykowa 55)
01.02 - piątek - Gomunice - Bogart (ul. Fabryczna 13)

Jutro wkleję recenzję ich ostatniej płyty. Okładka z prawej.

czwartek, 24 stycznia 2013

Sen, literatura i inne śliskie sprawy (trzy uwagi o "Ślizgawkach" Jakuba Sajkowskiego) )

Literatura zdaje się tylko ślizgać po rzeczywistości. Szukanie odpowiednich słów staje się tylko grą.



Wiersze Jakuba Sajkowskiego każą podróżować na krawędzi rzeczywistości. Zadają nam wieczne pytanie o relacje pomiędzy światem realnym a przedstawionym. Przedstawionym nie tylko w literaturze, ale w języku w ogóle. Nie tylko w języku, ale we śnie. Wreszcie: nie chodzi tylko o relacje, ale o granice.

1

Wyznaczanie ograniczeń w poezji kojarzy się często z jakimiś zabiegami okołocenzorskimi. Jednak przecież w samej formie wiersza, chęci ułożenia czegoś według zamysłu, tkwi potrzeba znalezienia granicy, naznaczenia tekstu – parafrazując utwór ABRh- – „niewyraźnym tuszem wewnętrznej cenzury”. Najłatwiej sięgnąć po (różnorodnie rozumianą) rytmikę, pewną powtarzalność, która w wierszach Jakuba Sajkowskiego pojawia się chociażby w anaforycznych konstrukcjach od pierwszego utworu. Anafory nie można w przypadku 0Rh- (co częste w poezji) ograniczyć do powtórzeń na początku kolejnych wersów lub strofoid. Nie zapominając o nich, zwróćmy uwagę na konstrukcję zdań:

                                                        Okazało się,
że masz jeszcze świeże dziury w ciele. Okazało się,
że krwi zdrowej i chorej nie można mieszać.
Mamy ciekawy przykład, kiedy to anafora (zdaniowa) tworzy równocześnie epiforę (wersową). Powtórzenia w poezji Jakuba Sajkowskiego nie wykorzystują wyłącznie paralelizmu składniowego, ale także walory fonetyczne tkwiące w języku. Najciekawszym tego przykładem są aliteracje z wiersza poświęconego dziadkowi, Ratuś. Otwierają go słowa:

Świat ściera się jak ślizgawki, po których mnie prowadziłeś

Łatwo zauważyć tutaj nieprzeciętne nagromadzenie głoski „ś”. (Występuje ona w cytowanym wersie aż pięciokrotnie – jeśli za „ś” uznamy „s” zmiękczone przez niezgłoskotwórcze „i” w „się”. Natomiast w dalszej części strofoidy nie pojawia się w ogóle.) To jednak dopiero wprawką, preludium do tego, co możemy przeczytać później w tym samym wierszu:

Świat ściera się, śmieje, świstki ściółki w środku

Gdyby nie przyimek „w”, mielibyśmy aż siedem kolejnych słów rozpoczynających się od tej samej głoski. (Warto zauważyć, że w pierwszym wersie utworu aż cztery słowa nie posiadają „ś” w ogóle, zaś w jednym znajduje się ono na końcu, co zmniejszyło znacznie fonetyczną wyczuwalność owego zabiegu. Kontynuując uwagę z poprzedniego nawiasu, dodam tylko, że poza tymi dwoma wersami, w których łącznie mamy aż dwanaście razy głoskę „ś”, pojawia się ona tylko trzykrotnie.)

To, co powtarzane blisko zamienia się czasami nawet w swoistą usypiającą mantrę, jak w wierszu Rejs Moskwa – Odessa muzyka (turbulencje), która „kołysze, kołysze, kołysze”. Ostatnie słowa brzmią niczym trzy razy powoli i cicho zagrany akord. Z bliźniaczo podobnym zabiegiem mamy do czynienia w wierszu Jałta (gdzie czytamy: „I wszystko, wszystko, wszystko”), tym razem jednak czujemy silniejszy przytup. Energicznie i szybko. Mocne podkreślenie dobrze zagranego akordu.

Powtarzalność w Ślizgawkach wykracza poza strukturę wiersza. W kolejnych utworach tomu powracają rekwizyty poetyckie, tworząc grupę leitmotivów. Uparcie powracają krew, czerwień, sen, ciało, język, literatura, Bóg...

2

Jednak w owych powrotach do pojęć, zwrotów, sformułowań tkwi ścieranie, tkwi szukanie opozycji. Tylko pozornie dostajemy zrytmizowaną rzeczywistość. Przecież to, co w języku tym samy, wcale tożsame nie jest. Krew, jak się okazuje, nie tylko różni się grupą. Wystarczy przyjrzeć się – cytowanemu już przeze mnie – fragmentowi wiersza 0Rh-. Rytm wprowadzony tam przez anafory nie ma odzwierciedlenia w treści, gdyż krew raz chora, raz zdrowa – jest inną krwią. Opozycję tę podkreśla, konstrukcyjnie znowu podobna, dalsza część wiersza, w której dwie kolejne strofy – zbudowane każda po trzy wersy – rozpoczynają się odpowiednio od słów „Powiedzieli ci” i „Powiedzieli mi”. Rozwinięcie ich jednak okazuje się diametralnie różne. Zresztą, jakby tego zgrzytu było mało, w ostatniej części 0Rh- pojawia się jeszcze inna krew. Sztuczna. Lejąca się w tanich horrorach.

Swoistą wyjątkowość krwi podkreśla również konkretna grupa podana w tytule. Przy ośmiu różnych układach 0Rh- okazuje się bardzo rzadka (w Polsce ma ją tylko 6% populacji). W drugiej części tomu (zatytułowanej Wracając do ognia) czytelnik odnajdzie wiersz zatytułowany ABRh-. Grupa krwi jeszcze rzadsza, ale łatwiej ją pogodzić podczas transfuzji z innymi. ABRh- jest swoistym rewersem 0Rh-.

*

Ta odmienność składników staje się elementem świata, jego głównym budulcem. Swoista nieprzystawalność części, ich odwrotność paradoksalnie skleja całość. Widzimy to już na poziomie tytułów dwóch części (odpowiednio): Odchodząc od ognia i Wracając do ognia. Widzimy to w kolejnych zabiegach stylistycznych, np. gdy rytmiczność anafory włączona w przerzutnie jednocześnie staje się składnikiem burzącym przystawalność toku składniowego do toku wersowego. Widzimy, gdy zderzone zostają postawy Joanny (w skrócie „Jo”) i (lirycznego) ja (wiersz Joanna i alergie). Gdy opowieść o Kubusiu zderza się z historią pana Jakuba (Głębia). Gdy powtarzają się tytuły (Jałta, You will never walk alone, Małe rezurekcje), choć wiersze rozwijają się inaczej. Gdy wersy z silną aliteracją zderzymy z pozostałymi (jak we wspomnianym Ratusiu).

*

Literatura zdaje się tylko ślizgać po rzeczywistości. Szukanie odpowiednich słów staje się tylko grą, jak w Locie trzmiela, kiedy podmiot liryczny używa słowa pyszczek, bo do „dających głos” ludzi nie przystaje morda. W pierwszych Małych rezurekcjach widać świetnie, że bajki, legendy, a nawet literatura Tołstoja to zaledwie zbiór (szeroko rozumianych) symboli tworzących odrębny świat, który ociera się o ten realny, może nawet jest jego częścią. Na pewno jednak nie jest z nim tożsamy.

Równocześnie ta nadzieja bohaterki, że „Anna Karenina jednak nie rzuci się pod pociąg”, każe nam podejrzewać, że trudno znaleźć jednoznaczną granicę. Znaleźć miejsce będące cienką (ale zawsze) linią wyznaczającą obszary dla literatury i tego, co zwykło określać się światem rzeczywistym. Świetnie zdaje się ten rozdźwięk (będący paradoksalnie miejscem wspólnym) podkreślać przerzutnia międzystrofowa po słowie „Prawda”.

3

Literatura zaprezentowana przez Jakuba Sajkowskiego przypomina sen, jej relacja ze światem zdaje się opierać na takich samych prawach. Wracają różnorodne motywy. Czasami odbijają się w inny sposób, czasami są dosłownym powtórzeniem. Może Ślizgawki nie są pełnokrwistą poezją. Ani nawet krwiożerczą. Jednak każą zatrzymać się. Przyjrzeć się szorstkiej powierzchni wiersza, po której wcale nie da się ślizgać.

© Michał Domagalski

Jakub Sajkowski, Ślizgawki
Gniezno, 2010
str. 50
Biblioteka Debiutów
„Zeszyty poetyckie”

Tekst ukazał się także na WYWROTA.PL, w ramach projektu Nisza Krytycznoliteracka.

Ruiny wspomnień (Jacek Łukasiewicz, „Stojąca na...”)

Czytam wiersze Jacka Łukasiewicza i wydają mi się banalne. Pierwsze lektura niesie ze sobą świat prosty. Zbyt prosty. Podmiot liryczny prezentuje nam pozornie naiwne spojrzenie, ale..
Okładka Stojącej na ruinie
Później zauważam, że przecież patrzymy na ten sam świat, że wiele obserwacji nam jest wspólnych. W końcu ja też oglądam świat nieobecny. Czytając jednak kolejne wersy, muszę pamiętać, jak wiele dzieli mnie od autora wierszy zamieszonych w tomiku Stojąca na ruinie. Jacek Łukasiewicz urodził się w 1934 roku, więc spogląda na świat oczami starszego pana, który próbuje pamiętać, próbuje zawrzeć świat wspomnień i wrażeń w kolejnych wierszach. Podmiot liryczny to człowiek, który przeżył już lato i dotarł wreszcie do jesieni, późnej jesieni (a przed nami/ wieczór i ranek/ pierwszy śnieg i zima – wiersz Smak papierosa. Lub: Jesień trwała/ grudki czasu/ wędrowały w termometrach/ Liście butwiały/ i pachniały ostro  – wiersz Jesień). Charakterystyczne i konsekwentne wydaje się metaforyczne traktowanie jesieni w cały zbiorze.

Podmiot liryczny wierszy, choć sam żyje, to przecież w otaczającą go rzeczywistość wkracza coraz więcej śmierci. Nieistnienie, przemijanie, świat, którego (już?) nie ma stają się tematem tomiku. Otwierający całość wiersz (a konkretniej dwie pierwsze linijki – Co ja z tym życiem zrobiłem? Co?) nadaje ton dalszym rozważaniom. W końcu nie wszyscy mieli szanse zaistnieć, a czasami szybko dopadła ich śmierć, jak siostrę Winię z wiersza [incipit:] W 1935 roku urodziła się Winia. Ci, którzy żyją, żyją z świadomością, że powinni się starać skupiać na rzeczach ważnych. My jednak – żywi – Wykonujemy tyle/ mało potrzebnych czynności, zaniedbując ważniejsze (Pro memoria).

Ale przecież śmierć, to tylko jedno z imion przemijania. Adresat, a jednocześnie bohater liryczny, wiersza Pro memoria Teodor gubi wszystko. Wiedzę i umiejętności. Słowa w języku polskim i angielskim, Goethe w oryginale, dodawanie etc. Ginie wszystko, co jeszcze niedawno mogło wydawać się ważne, ciekawe, potrzebne. Myśli towarzyszące tym przemyśleniom trudno wyrazić. Tutaj pomaga poezja, tutaj pomaga poetyckie obrazowanie.

Chociaż wiersze Jacka Łukasiewicza nie roszczą sobie prawa do bycia Wielką Poezją. Sam poeta nie tworzy wzniosłych celów dla swojej twórczości.

A ja nadal w fotelu zapełniam zeszyty,
nie wiedzieć po co.

Znamienne (i chyba nie wymagające komentarza), że właśnie tutaj padają cytowane już przeze mnie słowa o wykonywaniu czynności mało potrzebnych. Komu potrzebne poezjowanie, skoro stanowi nie całość ale część, skoro został kawałek łodzi/ zanurzone wiosło/ skrawek czerwieni// kilka nóg pelikanów/na rozlewisku (Fragment malowidła)?

Czas trawi wszystko. Rzeczy materialne, dźwięki (jak w wierszu o charakterystycznym tytule Powstaje – zanika), ale także wspomnienia. Nawet smak papierosa zostaje w końcu (niemal) zapomniany. Młodość staje się niepełnym obrazem, fragmentem malowidła. Podmiot liryczny pamięta (wydaje mu się, że pamięta) skórę/ nasiąkniętą dymem w ciemnej zieleni, ale nie wie, czyja to była skóra. Użycie tutaj słowa czyjaś niesie ze sobą określone konotacje.

Najważniejsze w tym wierszu słowa padają w nawiasie, jakby miały stanowić nieistotną uwagę. Nawiasem [sic!] mówiąc, tak naprawdę są niezwykle ciężkie i rozrastają się na cały tomik:

(myśl ani pamięć
nie zmienia się w ciało
które mnie nigdy
nigdy już nie przyjmie)
Te wersy ze Smaku papierosa odbijają się echem w innych wierszach, w Chceniach, w Miała, w...

*

Czas. Śmierć. Przemijanie. Te trzy klucze budują Stojącą na ruinach. (Figura ruin też nie jest z tej perspektywy bez znaczenia. Z jednej strony ruiny są dowodem, że kiedyś coś istniało, potwierdzają bycie. Z drugiej – tak jak wspomnienia, tak jak wiersze – są tylko fragmentem malowidła, na którym nie widać najważniejszego.) Tworzą opowieść starszego człowieka, który coraz częściej żegna znajomych, rodzinę...

Co do mnie (młodszego o pięćdziesiąt lat) mówi Stary Poeta? Po lekturze zadaję sobie pytanie naiwne (jak ze Schyłku wieku Szymborskiej): Jak żyć? Lub (parafrazując pierwsze słowa z tomiku Stojąca na ruinie): Co zrobić ze swoim życiem? Co?

Naiwne?

Może tak, ale na pewno istotne!



© Michał Domagalski




Jacek Łukasiewicz, Stojąca na ruinie
Wrocław 2011, Biuro Literackie
Liczba stron: 90 


Tekst ukazał się także na Wywrota.pl

środa, 23 stycznia 2013

(Nie)Kowbojskie klimaty

Pojedziecie kabrioletem po amerykańskiej autostradzie prosto na festiwal country. Zawitacie jednak także w zupełnie inne regiony muzycznego świata.

Na When The Sun’s Risin’ Over The Town dostajemy kowbojski przytup rodem z Islandii. Och, przepraszam z Wołowa – mieściny gdzieś na Dolnym Śląsku. A właściwie to przytup z całego świata. Któż tu dostrzega naleciałości regionalne? Jeżeli dostrzega, to pewnie trudno będzie je związać z miejscem pochodzenia artysty.

Ten kowbojski przytup prezentuje Peter J. Birch z wysmakowaną nastrojowością. Właściwie trudno będzie go mimo przejrzystości muzycznej wtłoczyć w ramkę jednoznaczną. Gotowi jesteście sobie pomyśleć, że wskoczycie w obuwie wyposażone w ostrogi, odpalicie album When The Sun’s Risin’ Over The Town i pojedziecie amerykańską autostradą, samochodem z odkrytym dachem prosto na festiwal country.

Może niewiele się wówczas pomylicie. Szczególnie, kiedy płyta zatnie się na kawałku Kentucky farm of chicken. Czasami przyjdzie przystanąć w przydrożnym barze, żeby zatankować oraz odpocząć. Spokojnie możecie wówczas podrzucić barmanowi album Petera J. Bircha. Przy Wonderful ballad of love, To far from the train poczujecie się, jakby faktycznie ktoś  prosto ze sceny serwował balladowe, spokojne posiedzenie. Można też jakąś kelnerkę poprzytulać w tańcu, nucąc jej Dance with me.

Dodatkowo w Wonderful ballad of love, w klimacie romantycznej sceny z westernu pomoże  utrzymać się słuchaczowi Halla Nordfjord pochodząca z Islandii songwriterka, o której umiejętnościach wokalnych pisałem w trakcie jej trasy koncertowej po Polsce.1

Zresztą w wielu utworach na When The Sun’s Risin’ Over The Town zwalnia się jeszcze bardziej. Okazuje się, że polski artysta o międzynarodowej muzycznej krwi, nie odkrył jeszcze wszystkich kart, ukazując twarz Countrymana. Bo nawet w tak właśnie zatytułowanym kawałku powiewają oprócz tamburynowej przestrzeni farmopodobnej, nuty z zupełnie innego świata.

Z zupełnie innego regionu świata.

Najdalej odjedziemy w Poetrees from Alaska oraz Magic Love. W podróż pozwoliła się zabrać także Magdalena Noweta, wspomagająca głosem Petera J. Bircha w obu utworach. Zaprzęgając swój wokal w finalnym kawałku, tworzy iście liryczny nastrój. Może Magic Love wyrzucono by z festiwalu country, ale za to spokojnie ma szansę na stanie się najlepszym kawałkiem na When The Sun’s Risin’ Over The Town.

Konkuruje wg mnie o to miano z równie mało kowbojskimi: (mrocznym, budującym dalekie skojarzenia z Nickiem Cavem ) Nine horses, (wysmakowanym) Lavender oraz (szczególnie pierwsza połowa) z Poetrees from Alaska.

Płyta Piotra Jana Brzezińskiego, tak naprawdę nazywa się artysta, to ciekawa propozycja na polskim, chyba ostatnio trochę znudzonym pożeraniem kotleta z wtórnych doświadczeń, rynku muzycznym. Może to propozycja nie dla zdziczałego tłumu oszalałych fanek Weekendu2, ale przecież nie o nagrywanie przebojów dla radia Zet czy RMF tutaj chodzi. Chyba!






© Michał Domagalski



Peter J. Birch
When The Sun's Risin' Over The Town
Borówka Music, 2013
--------------------------------------------------------------------
1 Wielki kameralny koncert – Halla Norðfjörð w Poznaniu, (link).

2 Krzysztof Varga powiedział w jakimś wywiadzie, że jeżeli ktoś nie słyszał piosenki zespołu Weekendu, to nie mieszka w Polsce. Mi się udało. Czekam, aż zaatakuje mnie w jakimś środku komunikacji publicznej. Póki co odsłuchuję raz jeszcze płytę When The Sun’s Risin’ Over The Town.

Artykuł ukazał się także na  Wywrota.pl

Urodziny Siergieja Eisensteina

Dzisiaj mija 115 lat od narodzin Siergieja Eisensteina, reżysera słynnego filmu Pancernik Potiomkin (Bronienosiec Potiomkin).

To w nim możemy znaleźć rewolucyjną dla kina scenę na odeskich schodach. Został w niej zastosowany montaż synchroniczny, a przez krytyków bywała nazywana sześcioma najbardziej sugestywnymi minutami w historii kina. Jak się ma do prawdy historycznej?

No cóż, sztuka przerasta rzeczywistość. Czy chcemy, czy nie.

Recyklizacja dokonała się przynajmniej trzykrotnie. W Déjà vu Juliusza Machulskiego (polecam szczególnie ze względu na Jerzego Stuhra), Steps Zbigniewa Rybczyńskiego (nie widziałem) i Nietykalnych Briana de Palmy (polecam nie tylko scenę nawiązującą).

Scenę ze schodów można zobaczyć w wklejonym przeze mnie fragmencie.

George Byron - urodziny

Dzisiaj obchodzimy 225 rocznicę urodzin Georga Byrona.

Pamiętamy o nim?

Mi gdzieś w głowie szwendają się resztki fabuły Giaura w tłumaczeniu Mickiewicza, który zniknął - pewnie bezpowrotnie - ze spisu lektur obowiązkowych.

Szkoda.

wtorek, 22 stycznia 2013

Harmonia chaosu




Słuchanie „Persentyny” Drekotów to poszukiwanie zamysłu w pozornie przypadkowym gąszczu. On tam jest. I to nadzwyczaj oryginalny.
OKŁADKA PŁYTY PERSENTYNA

Persentyna to płyta, do której będę jeszcze niejednokrotnie wracał, nie dlatego że jest nieprzebraną skarbnicą hiciorów, ale dlatego, że za każdym dźwiękiem i frazą czuje się obecność czegoś, co trudno będzie zgłębić podczas jednorazowego odsłuchania. Hitów właściwie tu nie ma, to znaczy takich miałkich pieśni, które ostatnio dość często na salonach. Za to wkraczamy w opowieść muzyczną budowaną w nie zawsze konwencjonalny sposób.

Szaleństwo Drekotów nastraja (mrocznie, ale nie w standardowy sposób), każe zajrzeć za kotarę hałasu, powtarzalności, spokoju oraz nieznośnego niedziania się – jak w ostatnim kawałku, w którym oprócz dźwięku dostajemy ciszę. Znamy to niby dobrze, szczególnie od czasu kiedy płyty CD zdobyły rynek. Dla mnie jednak w środkowej części Szarego więcej przewrotności rodem z kompozycji Johna Cage’a 4’33’’ – takie poszukiwanie granic w muzyce – niż bezsensownej zabawy ze słuchaczem (bądź jego kosztem), co zdarzało się w muzyce popularnej. Smakowicie łączy się cisza Szarego z wejściem dźwięków, które byłoby trudno uznać za muzykę, tylko jakieś szmery. Później klawisze – oniemia mnie cały czas to ich brzmienie rodem z kościelnych organów wbite w elektro-rock.

Zanim jednak Drekoty pozwolą dotrzeć do trzynastego na płycie Szarego, wrzucą nas w chaszcze muzyczne, które mogą przy niedostatecznej uwadze wydać się zbiorowiskiem wijących się dość przypadkowo trzaśnięć w klawisze i perkusję, szarpnięć po strunach skrzypiec i krzyknięć  mniej lub bardziej lirycznych. To, co jako pierwsze zapewni nas o tym, że Ola Rzepka, Magda Turłaj oraz Zosz Chabiera panują nad sytuacją, będzie powtarzalność. Nie ma ona jednak nic wspólnego ze znudzeniem. Nawet kiedy zdarza się, że kilkakrotnie słyszymy tę samą frazę, to za każdym razem zda się ona nieść ze sobą nowy ładunek emocji (lub energii), jak w urzekająco hipnotycznym utworze Drekoty. Zakończenie krótkiej opowieści puentuje się tu wielokrotnym „czekamy”. Sama powtarzalność w tym przypadku świetnie oddaje ową czynność. A do tego te coraz bardziej zniecierpliwione głosy. Ta historia trzech ssaków opuszczonych, zagubionych, to materiał zasługujący na dłuższe omówienie. Zresztą jak cała Persentyna.

W końcu znakomicie interesująca monotonia atakuje nas także z kolejnych utworów. Z tych, do których Ola Rzepka sama napisała teksty oraz z tych czterech, w których zespół sięgnął po wiersze Krystyny Myszkiewicz, a nawet z tych pozbawionych tekstu (Kontinuum). Nie mogę oderwać się od skrzypnięć (chociażby w Skrzypie, co aż nazbyt oczywiste), prawie skandującego wokalu (np. fragmenty Planu B), muzycznego oczekiwania na wydarzenie (początek Za), połączenia szeptu z śpiewem i krzykiem (znowu Za), od przepełnionego emocjami wokalu (Listopad, Za) . Nie mogę się oderwać od tej harmonii chaosu.

Słuchanie Drekotów przypomina przyglądanie się okładce debiutanckiego albumu zespołu – poszukiwanie zamysłu w pozornie przypadkowym gąszczu. On tam jest. W dodatku naprawdę wyjątkowy.

Persentyna to album dla tych, którzy nie szukają muzyki do słuchania przy pomocy gatunkowego wskaźnika, ale preferują ciekawe doświadczenia. Na mierniku oryginalności Drekotom udaje się wyskoczyć poza skalę.




Persentyna
Drekoty

Wydawca: Thin Man Records
Data premiery: 16. 11. 2012


Album promuje singiel "Za", do którego powstał klip autorstwa Michała Friedricha na podstawie pomysłu Wojtka Olszenki.

Recenzja ukazała się także na Wywrota.pl