sobota, 26 stycznia 2013

Nieczarno-biały świat związków partnerskich.



Naturalny, czyli normalny, świat większości kontra wolność jednostki?

Skłamałbym, gdybym napisał, że przy okazji dyskusji sejmowej po raz pierwszy usłyszałem słowa, że związki  partnerskie osób tej samej płci są nienaturalnie. Skłamałbym, bo wracały one tak w rozmowach prywatnych jak i w dyskusjach publicznych – od internetowych wynurzeń zaczynając. Skłamałbym, gdybym powiedział, że to dla mnie novum. 

Skłamałbym jednak również, gdybym powiedział, że rozumiem, dlaczego takich i pochodnych sformułowań używa się jako argumentu przeciw rzeczonym związkom.

W końcu nienaturalne oznacza niezgodne z naturą. Czyż jednak nie jest tak, że wszystko, co wyróżnia człowieka w świecie, na nienaturalności jest oparte? Od chodzenia w ubraniu, przez prezerwatywy, po instytucję małżeństwa w ogóle (jakkolwiek pojętą). Sama idea człowieczeństwa, kultury zdaje się wychodzić poza naturę. Myślałem, że rozumiemy to wszyscy. Tymczasem…

Oczywiście coraz częściej w mowie potocznej stawia się znak równości pomiędzy wyrazem naturalny i normalny, pozwalając sobie na wyeksponowanie czwartego znaczenia (zgodnie z internetową wersją Słownika języka polskiego PWN - link) słowa. To jednak nie załatwia wcale sprawy, a najwyżej wskazuje na nieumiejętność doprecyzowania myśli przez naszych interlokutorów.

Czym ma być norma? Naprawdę czymś, co większość  uzna za słuszne, właściwe? Coraz więcej oznak w naszym otoczeniu, że wielu ludzi właśnie tak chciałaby rozumieć demokrację.  Czy nie przybliża nas to do proroctwa Georga Orwella z 1984, gdzie właśnie normalność okazała się kwestią statystyki?

Może nikt nie zakłada nam klatek ze szczurami na twarz, ale czuje się dyktat większości. Nawet wtedy, gdy jakość filmu argumentuje się ilością widzów w pierwszy weekend wyświetlania, kiedy mówi mi się – do bólu władczym tonem – że powinienem przeczytać Pięćdziesiąt twarzy Greya, bo powinienem mieć zdanie na temat tej powieści.

(Czy jednak popularność pewnych zjawisk, ich obecność w życiu większości to nie wyłącznie mit? Pewna propaganda medialna, której ulegliśmy? To pytanie do rozwinięcia przy innej okazji.)

A niby dlaczego powinienem mieć zdanie na temat zjawisk popularnych? Co więcej, dobrze byłoby docenić kiepskiej jakości dzieła, chociażby nazywając je dobrą rozrywką. Uciec asekuracyjnie niczym Kartezjusz wstrzymujący wydanie Traktatu o człowieku po tym, jak Galileusz został potępiony w Rzymie. Ulec potrzebie jednorodności.

Wszyscy mamy takie same ambicje, takie same potrzeby, zainteresowania, bawimy się przy tej samej muzyce, zimą jeździmy na nartach, a latem za granicę.

Przypomina mi się (dalszy) znajomy, który powiedział na jednej z okolicznościowych imprez: Puść coś Dżemu, wszyscy lubią Dżem. Otóż nie wszyscy. Szczególnie sztampowe Whisky.

Dyktat większości pożera nas od zawsze. Jednak nie jest zjawiskiem, które powinniśmy chwalić, ale zwalczać. W końcu wartością bezwzględną powinna być wyrozumiałość.

W czym naprawdę może szkodliwe być zalegalizowanie związków opartych o związek inny niż kobieta i mężczyzna? W czym może być szkodliwe życie w związku składającym się z większej ilości osób niż dwie?
Nikt przecież nie nakaże nikomu zmienić orientacji. Nie zachowujmy się jak mieszkańcy miasteczka Pleasantville (z filmu pod takim tytułem), którzy uparcie, wbrew wszystkiemu, chcą żyć w świecie czarno-białym. Co więcej, innych też chcą w tym świecie utrzymać.

Dlaczego nadal tak trudno nam docenić wolność jednostki?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz